Podwójne albumy: Siódemka

Przygotowując listę 30 najciekawszych podwójnych albumów, jaką znajdziecie w pierwszym numerze “Lizarda”, musieliśmy wybierać z bardzo wielu wybitnych, uroczych, zaskakujących i porywających albumów. O kilku nie pisaliśmy z pełną premedytacją, na inne nie starczyło miejsca. Poniżej mały suplement do naszego zestawienia – siedem niezbyt progresywnych, choć ciekawych i zapadających w pamięć wydawnictw.

A jakie są Wasze ulubione podwójne albumy? Napiszcie do nas.

Animals - Love IsLove Is
Eric Burdon & The Animals
MGM (grudzień 1968)

Nie jest to najlepszy z albumów The Animals. Gdyby pomysły zebrane na dwóch winylowych krążkach okroić do jednej płyty, całość brzmiałaby lepiej. Z drugiej strony, u schyłku lat 60. nikt nie chciał krótkich, prostych piosenek. Dlatego „River Deep, Mountain High” musiało trwać ponad siedem minut (oryginał Ike’a i Tiny Turner singlowe trzy), połączone ze sobą „Gemini” i „The Madman” ponad siedemnaście, a „Coloured Rain” (cover zespołu Traffic) trwa niemal dziesięć minut i zawiera długą, transową solówkę młodego gitarzysty nazwiskiem Andy Summers. Tego samego, który dekadę później stał się bardzo ważnym policjantem. (*)

Bee Gees - OdessaOdessa
Bee Gees
Polydor (marzec 1969)

Niby to pop. Niby wszystko jest tak, jak powinno – wysokie, nosowe głosy (choć to jeszcze nie czasy „Stayin’ Alive”) i proste piosenki. Ale pyszne aranżacje, niebanalne melodie i aura, która spowija całość robią niezwykłe wrażenie. To zdecydowanie najważniejszy album w całej karierze zespołu, a takie utwory jak „Lamplights” (chórki!), „Seven Seas Symphony” (orkiestra!) czy tytułowe „Odessa (City on the Black Sea)” (wszystko!) fascynują do dziś. Nie jest to oczywiście album bez wad. Brak „Give Your Best” w stylu country nie byłby w ogóle odczuwalny i  jeszcze podniósłby wartość tego doskonałego wydawnictwa w bordowej, pluszowej okładce.

Issac Hayes - Black MosesBlack Moses
Isaac Hayes
Enterprise (listopad 1971)

Hayes na zawsze będzie kojarzony z muzyką, jaką napisał do kultowego filmu „Shaft”. „Black Moses” to jego następny album, wypełniony ciekawymi adaptacjami utworów innych, jak i szeregiem autorskich kompozycji. To pełen żaru, porywający soul, prawdziwie ekstatyczna orgia czarnych dźwięków. O sile tej płyty stanowią nieśmiertelne organy Hammonda, sekcja smyczkowa, doskonałe chórki – a ponad wszystko głęboki, charakterystyczny głos Hayesa. Nie można także zapomnieć o niezwykłej okładce, która dopiero po rozłożeniu prezentowała się w całej okazałości. (*)

ELO - Out of the BlueOut Of The Blue
Electric Light Orchestra
Jet (październik 1977)

Jeff Lynne potrzebował zaledwie trzech tygodni, by napisać cały materiał na ten album. Trafiły tu tak doskonałe, przebojowe utwory jak „Turn To Stone”, „Sweet Talkin’ Woman” czy „Night In The City”. Choć ELO nie było nigdy stricte progresywnym zespołem, to jedną ze stron tego albumu wypełniła suita „Concerto for a Rainy Day”, obrazująca jak pogoda wpływa na ludzkie nastroje. Zaczyna się od deszczu („Standin’ In The Rain”), a na koniec wychodzi słońce („Mr. Blue Sky”). A do tego jeszcze instrumentalny „The Whale”, urzekający melodyjnością. I można by tak wymieniać bez końca…

Joni MitchellDon Juan’s Reckless Daughter
Joni Mitchell
Asylum (grudzień 1977)

Ten barwny album to przede wszystkim „Paprika Plains”. Długa, trwająca ponad kwadrans forma oparta na improwizowanej partii fortepianu, z dopisanym później orkiestrowym tłem. To także szereg krótszych utworów, w których folk styka się z jazzem i world music. Płyta urzeka pysznymi aranżacjami i udziałem takich muzyków, jak Jaco Pastorius, Wayne Shorter, Alex Acuna czy Manolo Badrena. Do kompletnego składu Weather Report brakuje tylko Joe Zawinula. Jeśli ktoś utożsamia Joni Mitchell wyłącznie z piosenką autorską, powinien czym prędzej sięgnąć po ten album. To pomoże zrewidować poglądy. (*)

I ChingI Ching
Savitor (1984)

Nie było drugiego takiego przedsięwzięcia w historii polskiej muzyki. Zbigniew Hołdys zebrał mnóstwo doskonałych muzyków i nagrał album wyjątkowy. Są tutaj utwory, które można spokojnie uznać za prapoczątki Voo Voo („Ja płonę”, „Milo”), pozostałości Perfectu („Człowiek mafii”, „Heksagram sześćdziesiąty piąty”) i prawdziwa perła: „Kołysanka dla misiaków” zaśpiewana przez  Martynę Jakubowicz. Warto także wspomnieć o szalonym „Nie będzie nas” i instrumentalnym utworze tytułowym, który spokojnie mógłby wypełnić całą stronę winylowego wydania.

Kate Bush - AerialAerial
Kate  Bush
EMI (listopad 2005)

To bardzo piękna, kobieca, intymna płyta. Złożyły się na nią zróżnicowane, udane piosenki, konsekwentnie wciągające słuchacza w stan zadumy i nostalgii. To bardzo artystyczne, ciepłe spojrzenie na art-rock pozbawiony cech, które się z nim zazwyczaj kojarzą. Cieszą ucho wszędobylskie partie fortepianu i umiejętne łączenie brzmień akustycznych z subtelną elektroniką. Mimo, że „Aerial” jest wydawnictwem dwupłytowym, nie ma szansy, by materiał przytłoczył słuchacza. Każdy z dysków trwa po czterdzieści minut – w starym, dobrym, winylowym stylu. (**)

O płytach pisali:
Michał Wilczyński, Wojciech Lewandowski (*) i Maurycy Nowakowski (**)