Jacek Skubikowski – Zawsze tam, gdzie ty. Antologia (10 CD)

Jacek Skubikowski - Antologia

Jacek Skubikowski - Antologia

Jacek Skubikowski
Zawsze tam, gdzie ty. Antologia [10 CD]
MTJ (2012)

• • • • •

Jeszcze do niedawna dorobek Jacka Skubikowskiego pozostawał w haniebnym zbiorze wybitnych polskich longplayów, których nigdy dotąd nie wznowiono na kompaktach. Wbrew pozorom i na przekór upływowi czasu to zbiór wciąż bardzo liczny – na swój renesans nadal czekają dziesiątki, jeśli nie setki cennych pozycji: by wymienić choćby płyty Wałów Jagiellońskich (na CD pojawiła się wyłącznie „Etykieta…” – wieki temu!), czy sztandarowe pozycje z dyskografii Maryli Rodowicz (mizerna, pozbawiona redakcji seria „Gazety Wyborczej” urwała się po trzech tytułach). Dlatego właśnie tak bardzo cieszą wszelkie próby nadrobienia zaległości w tej materii. Agencja MTJ zebrała w jednym pudełku niemal wszystko, co wypluł z siebie płodny Skubikowski w ciągu długiej, przerwanej tragicznie kariery. W opasłym boksie znalazły się niemal wszystkie katalogowe pozycje z dyskografii artysty (także te wydane pierwotnie na taśmach), jak również mnóstwo nagrań dodatkowych – zaczerpnięto je z singli, składanek, ścieżek filmowych oraz taśm demo. Nie zabrakło także kilku kompozycji zupełnie premierowych. I choć wydawnictwo ma pewne niedociągnięcia (o czym za chwilę), stanowi nie lada kąsek dla miłośników talentu Skubika oraz tych wszystkich, którzy nieprzerwanie tęsknią za utraconymi na zawsze brzmieniami lat 80.

Rozpoczynając karierę solową, Skubikowski udowodnił, iż jest jednym z niewielu rodzimych kompozytorów, którzy przy okazji piszą niezłe teksty; lub – jak kto woli – jednym z niewielu dobrych tekściarzy, którym nagminnie zdarza się wymyślać wyśmienite melodie. W świadomości słuchaczy zaistniał wraz z końcem 1982 roku. W sylwestrowy wieczór, podczas trzeciego notowania Telewizyjnej Listy Przebojów, wyemitowano jego autorską piosenkę „Dobre miejsce dla naiwnych” (pierwsze miejsce zajął wtedy „Taniec pingwina na szkle” Lombardu – także Skubikowskiego). Na antenie radiowej „Dobre miejsce…” gościło już od kilku tygodni, a 18 grudnia piosenka trafiła do poczekalni listy przebojów Programu III. Właśnie w warszawskim oddziale PR Skubikowski nagrywa swoje nowe utwory, które rodzą się z niebywałą wprost lekkością: „Słodkie cudo z M-2”, „Następnym razem pójdzie jak z nut” i „Jedyny hotel w mieście” to jedne z pierwszych kompozycji zrealizowanych z myślą o dużej płycie. Niecodzienne instrumentarium muzyka, który do studia – oprócz syntezatorów – zabrał swoją drumlę, a także wywodzącą się z tradycji afro-amerykańskiego bluesa gitarową technikę slide, popchnęło krytyków do oskarżeń o eklektyzm. Rozbieżność stylistyczna, „pobrzmiewające echa” różnych gatunków i wykonawców – od bluesa, poprzez rocka, country, a nawet new wave – to tyko jedno z oskarżeń, skutecznie zresztą odpieranych przez artystę. Bawiąc się w szufladkowanie na siłę, krytycy nie dostrzegli najważniejszego: oto niespełna trzydziestoletni Skubikowski odnalazł i zdefiniował własne, rozpoznawalne brzmienie. Stanowiło ono wypadkową autonomicznego podejścia do instrumentu, talentu aranżacyjnego, a także mocno ukształtowanej wrażliwości estetycznej; tę ostatnią równie łatwo wskazać na płaszczyźnie lirycznej, która w niczym nie ustępuje melodyce i harmonii. Skubikowski przypisuje słowu i myśli ważną rolę, czyniąc z nich podporę dla swego głosu – pełnego ekspresji acz ewidentnie ograniczonego.

Na kanon twórczości muzyka składają się dwa pierwsze longplaye: „Jedyny hotel w mieście” [1984] i wydana rok później „Wyspa dzikich”. Gdyby Skubikowski nie nagrał nic ponad to, nadal pozostałby postacią ważną, może nawet okryłby się niejakim kultem. Przed właściwym debiutem pojawił się jeszcze „Jacek Skubikowski” [1983] z anglojęzycznymi wersjami niemal tych samych piosenek (zamiast „Słodkiego cuda…” mamy „Seven Riders, Seven Roads”), zaaranżowanych i nagranych na nowo. Krążek przeznaczony był jednak przede wszystkim na rynek zachodni, a zrealizowany już po zakończeniu prac nad „Hotelem”. Wyborne teksty Skubikowskiego przetłumaczył na angielski Tom Wachtel; wspominam o nich, ponieważ to najlepsze przekłady rodzimych tekstów, jakie w ogóle znam – zaskakująco wierne, choć nie dosłowne, a przy tym lekkie i nienachalne, bez tendencji do tanich kalek, tętniące żywą angielszczyzną.

Płyta „Jedyny hotel w mieście”, realizowana etapami od października 1982 roku do września 1983, stanowi zbiór piosenek nagranych zarówno z muzykami sesyjnymi, jak i w pojedynkę – przy współudziale maszyn. Zagorzały miłośnik bluesa, country i jazzu poszerzył swoje akustyczne dotąd instrumentarium o automat perkusyjny Korg KPR-77 (tańszy odpowiednik słynnego Rolanda TR-606 Drumatix), a także monofoniczny syntezator analogowy TB-303 stworzony przez firmę Roland w roku 1981, a służący przede wszystkim do „syntetyzowania” linii basowej. Podszyta bluesem, lekko zawadiacka muzyka z „Hotelu” to żywa wizytówka muzyka świadomego swych możliwości, ale i ograniczeń. Nuty niemal wszystkich kompozycji na płycie dawkowane są oszczędnie – linie melodyczne składają się ze skondensowanych, zwartych fraz, opartych na położonych blisko siebie dźwiękach skali. Skubikowski doskonale wie, jak daleko mu do rozkrzyczanej ekstrawagancji Małgorzaty Ostrowskiej, i już od początku jasne jest, że komponuje „pod siebie”. Widać to jak na dłoni choćby w lakonicznej melodii „Następnym razem pójdzie jak z nut”, gdzie jeden dźwięk powtarzany jest niczym mantra przez niemal całą długość każdego taktu. Ów specyficzny rodzaj muzycznej szczerości to jednak dodatkowy atut płyty – prawdopodobniej najlepszej w karierze Skubikowskiego. Ten średniej klasy instrumentalista, lecz ponadprzeciętny kompozytor i tekściarz, niemal na każdym kroku udowadnia nam, że to przede wszystkim głowa odpowiedzialna jest za jakość tworzonej muzyki. Bez dobrego pomysłu ani palce, ani gardło niewiele mogą zdziałać.

„Wyspa dzikich”, jeszcze bardziej zawadiacka i syntetyczna od poprzedniczki, bo nagrana już zupełnie w pojedynkę, to już niemal koncept-album. Ale tylko niemal, bo liryczne wycieczki już to w daleką przyszłość („Ostatnie żywe drzewo”, „Syntetyczna kobieta «Lux»”), już to gdzieś do głębokiej dżungli („Wyspa dzikich”, „Bibiraa – mięsożerne kwiaty”), stanowią przede wszystkim pretekst do satyrycznych obserwacji aniżeli zwartą fabułę. To chyba najbardziej spójna klimatycznie pozycja w dorobku artysty, uwypuklająca jego oryginalne, bo zabarwione wybuchową mieszaniną sadyzmu i melancholii poczucie humoru (czyż mięsożerne kwiaty Bibiraa, hodowane „pod szkłem”, nie przywodzą na myśl „The Return of the Giant Hogweed” Genesis?). Brzmieniowa asceza tego albumu, wzmocniona jeszcze nader skromnym instrumentarium (ten sam Roland, ten sam Korg, ta sama gitara), wspaniale ilustruje nasze – Polaków – ówczesne starania, by zbliżyć się do zachodniej estetyki elektronicznej. Brakło nam środków i dobrego sprzętu, lecz „Wyspa dzikich” udowadnia (także dziś!), jak wiele da się zrekompensować fantazją. Absolutny klasyk!

W boksie nie zabrakło też płyt z drugiej połowy dekady („Złe słowa” [1986], „Omen” [1990]) – nagranych już w pełnych, bardzo silnych składach osobowych (m.in. Borysewicz, Ścierański, Paczkowski, Surzyn, Żak). To bez wątpienia najbardziej przebojowy okres w karierze piosenkarza („Gram do striptease’u, żeby żyć”, „Sama”, „Albo nigdy nikt”), najsilniej radiowy i „mainstreamowy”. Skubikowski świadomie odchodzi od nieco już wtedy archaicznej elektroniki poprzednich krążków na rzecz bardziej naturalnego brzmienia, co w ogólnym rozrachunku wychodzi mu na dobre. Nie stawia jednak grubej kreski, zezwalając od czasu do czasu na brzmieniową dominację przaśnej syntetyki to dla żartu („Akademia muzyczna”), to znów z czystej aranżacyjnej premedytacji (w „XIX wieku” słychać dziewiętnastowieczną ufność w perfekcję kółek i walców zębatych, „uczciwość mechanicznej materii wydającej głos własny”, jak pisał Lem). Wielka szkoda, że zamykające dyskografię piosenkarza albumy z lat 90. („Uczciwa bieda” [1994], „…Jak cytrynę…” [1996]) zyskały tak niewielki rozgłos i dziś pozostają w zasadzie nieznane (może za wyjątkiem „Było nas dwoje”, który to utwór dochrapał się miana przeboju). Szkoda, bo to znakomicie wyprodukowana i świetnie zagrana muzyka z iście rockowym pazurem, zabarwiona charakterystycznym dla Skubikowskiego slide’em, a w warstwie tekstowej momentami niespokojna i coraz bliższa ziemi. Wręcz… wartościująca? Gdy dodać do tego wybitnych instrumentalistów (m.in. Raduli, Urbanek, Borysewicz, Waglewski) i unoszący się nad materiałem duch Dire Straits, aż dziw, że z tych dwóch krążków nie wykluło się więcej hitów wagi ciężkiej. Zupełnie odrębny rozdział w twórczości Skubika stanowią płyty z piosenkami dla dzieci, a także przesycone żartobliwą erotyką „Piosenki z różowej scenki” [1991], tkwiące w estetycznej niszy gdzieś między piosenką biesiadną a disco polo. To tu wieloletnia współpraca z Maciejem Januszką sięga zenitu. „Weź go do buzi” i „Agato, Renato, Beato!” znalazły tak wielu zwolenników, że płyta doczekała się różowego sequela już po roku. Ale to już zgoła inna bajka, a ja, mówiąc zupełnie szczerze, nigdy nie dotarłem do jej końca.

Czas jednak na ocenę „Antologii.” Przede wszystkim boks cieszy już tym, że w ogóle jest. Nie przypuszczałem, że zbiór dzieł zebranych artysty ujrzy kiedyś światło dzienne. Z katalogowych płyt zabrakło jedynie kompilacji „SQUBIK: różne numery” [1998], na której znalazły się m.in. nowe wersje utworów z dwóch pierwszych krążków. Gdyby nie to jedno niedopatrzenie (zapewne celowe), mielibyśmy komplet. Kolejną radość sprawia liczba i opracowanie nagrań dodatkowych, którymi wydawca wcale pozytywnie nas zaskoczył. Nie tylko bowiem wszystkie Tonpressowskie single tu mamy, z „Piromanią” i „Superukładem” na czele, ale i mnóstwo dóbr zupełnie niespodziewanych, jak dema (m.in. „Było nas dwoje”, „Ciepłe morze”), odrzuty („Pantofelek”), nigdy niewydane, anglojęzyczne wersje piosenek z „Omenu” i „Cytryny”, a także muzykę filmową (utwory ze„Smoków” i „Zatoki”, zupełnie niepotrzebnie rozdzielone między dwa kompakty). Szczególnie obfite w bonusy są albumy z piosenkami dla najmłodszych. Szkoda, że nie wszystkie utwory dodatkowe opatrzono datą nagrania oraz składem osobowym i realizacyjnym, lecz zapewne nie wszędzie było to możliwe. Zastanawia natomiast włączenie do antologii nagrań grupy The Country Family, w której Skubikowski udzielał się w swoim wczesnym, „banjowym” okresie. Pasują one do jego późniejszej twórczości jak pięść do nosa – zdecydowanie trafniejszym wyborem byłoby chociaż kilka archiwalnych nagrań koncertowych (Opole 1983!), których w boksie brak zupełnie. Na otarcie łez dostajemy kilka utworów premierowych – najciekawsza spośród nich instrumentalna miniatura „Blues”, dołączona do „Uczciwej biedy”, w niewysłowiony sposób przywołuje klimat „Hotelu”… Chybiony wydaje się także sam tytuł antologii, „Zawsze tam, gdzie ty”. To trochę tak, jak gdyby wydawnictwo podsumowujące twórczość Grzegorza Ciechowskiego nazwać „Dziewczyna szamana” – wedle tej samej zasady. Największym minusem wydaje się jednak szata graficzna całości; krążki pozbawione są oryginalnej poligrafii, wszystkie ozdobione jednym i tym samym zdjęciem muzyka, skąpanym dla niepoznaki w różnych barwach. Reprodukcji znanych z winyli okładek próżno szukać i w booklecie, gdzie brak też zdjęć archiwalnych muzyka – nie licząc jednego, wielkości znaczka pocztowego…

Różnica między sześcioma a pięcioma kuleczkami w naszej skali ocen to różnica między reedycją wybitną a zaledwie bardzo dobrą. Zabrakło doprawdy niewiele. Niemniej – przynajmniej dla mnie – antologia Jacka Skubikowskiego pozostaje najważniejszą polską reedycją tego roku.

Łukasz Hernik