Loreena McKennitt: Trubadurka w kraju Skaldów

Loreena McKenitt (fot. Demetris Koilalous)

Loreena McKennitt (fot. Demetris Koilalous)

Słynąca z przeszywającego świadomość sopranu celtycka folk-diwa po raz pierwszy odwiedzi Polskę. W najbliższą niedzielę (25 marca) wystąpi w warszawskiej Sali Kongresowej, a dzień później w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu. Spytaliśmy Loreenę McKennitt o jej najnowszy koncertowy album, o zbliżający się jubileusz i… o Petera Gabriela.

Po bogatych aranżacjach twoich poprzednich płyt koncertowych bijąca z „Troubadours on the Rhine” brzmieniowa asceza robi wrażenie. Skąd pomysł na trio: ty – gitara – wiolonczela?
Ten krążek to niejako produkt uboczny działań promocyjnych związanych z naszą ostatnią studyjną płytą, „The Wind that Shakes the Barley”. Promowaliśmy ją w Szwecji, Niemczech, Hiszpanii i Turcji. Będąc w Niemczech, zagraliśmy koncert radiowy, na którym wystąpiliśmy tylko my troje [artystce towarzyszyli gitarzysta Brian Hughes i wiolonczelistka Caroline Lavelle – przyp. red.]. Nie było sensu zabierać ze sobą całej świty [śmiech]. I kiedy jesienią zeszłego roku obmyślaliśmy szczegóły wiosennej trasy koncertowej po Europie, pomyśleliśmy sobie, że tamten występ mógłby z powodzeniem trafić i do szerszej publiczności. Zapytaliśmy więc właścicieli stacji, czy nie odsprzedaliby nam tego materiału, abyśmy mogli go wydać na specjalnej płycie towarzyszącej tournée. Udało się i krążek jest.

Estetyka, którą reprezentujesz, sięga historycznie do tych pięknych czasów, gdy muzyka była wyłącznie muzyką żywą. Czy twoja sceniczna pewność siebie pochodzi właśnie stąd?
Wydaje mi się, że praktyka robi swoje. I oczywiście ciężka praca. Bez przerwy próbujemy i spędzamy ogromne ilości czasu na opracowywaniu aranżacji. Zawsze powtarzam młodym artystom, z którymi pracuję, że chociaż muzyka, którą wykonujemy ma swoje korzenie w muzyce – nazwijmy ją – ludowej, sam proces wykonawczy i dbałość o szczegóły artykulacyjne oraz ekspresję zapewne bliższe są muzyce klasycznej. Grając wespół wiele się od siebie uczymy. Także tego, że różne aranżacje tej samej melodii potrafią brzmieć równie dobrze. W zależności od warunków, w jakich przychodzi nam występować, a także próśb organizatorów, przygotowujemy je zawsze indywidualnie. Jeżeli budżet imprezy nie pozwala na pojawienie się na scenie wszystkich muzyków, opracowujemy program bardziej kameralny, który z powodzeniem wykonujemy w uszczuplonym składzie. Jak choćby ten, który trafił na „Troubadours on the Rhine”. Co się zaś tyczy płyt koncertowych – na pewno nie planuję następnej, dopóki nie pojawi się nowy materiał.

Loreena McKennitt

Loreena McKennitt

Powoli zbliżamy się do trzydziestej rocznicy twojego fonograficznego debiutu. Jak z perspektywy dojrzałej artystki patrzysz dziś na „Elemental”?
Na „Elemental” widać jak na dłoni moje inspiracje, a także pierwsze efekty tego, co chciałam robić muzycznie – mimo iż album zrealizowano w bardzo skromnych warunkach. Całość została nagrana i zmiksowana w tydzień. Na płycie wystąpiłam ja sama i trzech, może czterech muzyków towarzyszących. Ponieważ pracowałam wtedy w teatrze – mam na myśli miejscowy teatr w Stratford w prowincji Ontario, wzorowany na angielskim teatrze z czasów Szekspira – byłam przyzwyczajona do efektów dźwiękowych i dramaturgii mówionego języka, w szczególności Szekspira. Można powiedzieć, że obcując z teatrem, nawykłam do pracy z myślowym obrazem. Dlatego na przykład w „Stolen Child” użyłam odgłosów koni i psów wracających z polowania, naśladując motyw polowania na lisa; z kolei w „Lullaby” do słów Williama Blake’a słychać pioruny. Może to akurat było trochę na wyrost [śmiech]. Ale nawet dziś, choć nie używam już efektów z taką lubością jak kiedyś, wciąż trzymam się w moim pisaniu obrazowości. Na stosunkowo niedawnym krążku „Ancient Muse” w utworach takich jak „Caravanserai” czy „The Gates of Istambul” staram się przywoływać miejsca i czas za pomocą odpowiedniego doboru instrumentów oraz stylu gry. Myślę, że robiłam to już na „Elemental” – pracując w studiu nad „She Moves Through the Fair”, miałam w głowie bardzo konkretny obraz, który chciałam namalować: mały kościółek w dolinie, dzwony, śpiew ptaków…

Zdradź nam proszę, jak pracowało ci się w studiu Petera Gabriela? Skąd zrodził się pomysł, by nagrywać w Real World?
Zawsze miałam wrażenie, że jestem bardziej kreatywna będąc z dala od codziennych obowiązków związanych z administrowaniem karierą. Im dalej jestem od biura, które przypomina mi o byciu własnym menedżerem, tym lepiej dla mnie. Zawsze też wolałam pracować gdzieś na świecie niż w wielkomiejskim studiu w Nowym Jorku czy Toronto. Gdy więc poprosiłam przyjaciela, żeby sprawdził studia z zakwaterowaniem, znalazł jedno w Quebecu (podobno pracowali w nim kiedyś Stonesi) i drugie – właśnie studio Petera Gabriela. Znając apetyt Petera na world music, pomyśleliśmy sobie: kto wie, co nas tam może spotkać. Jednak, gdy się tam znalazłam, od razu zaczęłam traktować Real World jak swój drugi dom. Spędziliśmy w nim mnóstwo wartościowego czasu. W latach dziewięćdziesiątych, kiedy zaczęliśmy tam jeździć, wciąż jeszcze było to miejsce, gdzie mieszały się ze sobą przeróżne kultury. W ośrodku jest kilka różnych studiów nagraniowych i kiedy ty pracujesz w jednym z nich, obok powstaje zupełnie inna muzyka. Wszyscy zbierali się jednak razem na wspólne posiłki w jadalni. To świetna okazja do tego, by poznać się nawzajem i przypatrzeć innym projektom. Spotkania te niezwykle stymulowały naszą kreatywność. Poza tym miały też swój wymiar praktyczny: gdy na przykład potrzebowałam brzmienia instrumentu smyczkowego, ale nie byłam pewna, o jaki konkretnie mi chodzi – czy o indyjski esraj, czy o turecką kemanczę – szłam do biura i pytałam: „Kto mógłby dla nas zagrać na – dajmy na to – angielskiej gitarze barokowej?”, po czym zawsze dostawaliśmy odpowiedniego człowieka. To było fantastyczne.

Loreena McKennitt - Trobadours on the Rhine

Loreena McKennitt - Trobadours on the Rhine

Peter czasem bywał na miejscu, kiedy indziej go nie było. Pamiętam okoliczności naszego pierwszego spotkania – to było w jadalni, w trakcie wspólnego obiadu. Pojawił się gdzieś w rogu sali. Ja właśnie coś przeżuwałam, gdy nagle spojrzałam na niego i pomyślałam sobie: „O Boże to przecież Peter Gabriel!” [śmiech]. To bardzo skromny, bezpretensjonalny człowiek, przynajmniej ja go takim pamiętam. Nieomal nieśmiały. Z każdym z nas przywitał się indywidualnie, każdemu uścisnął dłoń, mówiąc: „Cześć, jestem Peter”. [...] Na terenie posiadłości miał swoją własną chatkę, w której pisał. To były wspaniałe, fantastyczne dni. Cały kompleks mieści się w odnowionym młynie. Kiedy pracowaliśmy w największym z pomieszczeń, The Big Room, przez okna wielkie niczym w ogrodzie zimowym mogliśmy obserwować łabędzie, kaczki, drozdy… A gdy potrzebowaliśmy przerwy, wsiadaliśmy do łodzi i wiosłowaliśmy w górę rzeki!

Posłuchajcie, jak Loreena opowiada o spotkaniu z Peterem Gabrielem i pracy w Real World:

Czy do Polski przyjeżdżasz z całym swoim orszakiem?
[śmiech] Tak naprawdę, nie licząc koncertów promocyjnych, nie byliśmy jeszcze w trasie z „Wind that Shakes the Barely”, więc będziemy chcieli zagrać parę bardziej tradycyjnych celtyckich numerów z ostatniego krążka. Stąd nasz koncertowy set będzie mniej wschodni czy bliskowschodni, a bardziej celtycki właśnie. Taka decyzja wymusiła określone zmiany w składzie: nie zabieramy ze sobą na przykład greckiego lirnika – zamiast niego przyjadą z nami irlandzki dudziarz i celtycki gitarzysta. Nie licząc mnie, na scenie będzie jeszcze ośmioro muzyków, więc tak, będzie to całkiem spory orszak! Niezmiernie cieszę się z przyjazdu do Polski. Nigdy tam jeszcze nie byliśmy, a otrzymujemy z waszego kraju mnóstwo ciepłej korespondencji i wiele próśb o to, byśmy w końcu się u was zjawili.

rozmawiał Łukasz Hernik