YES – Fly From Here (Frontiers, 2011)

Recenzja płyty YES – Fly From Here (Frontiers, 2011)

 

YES - Fly From Here (Frontiers, 2011)

Miło postawić na półce nowy album Yes. Nie kolejną kompilację, przepakowane n-ty raz „Keys to Ascension” czy DVD z  powtarzającym się w kółko materiałem, ale zupełnie nową, autorską płytę Yes. Pierwszą od czasów nagranego z orkiestrą „Magnification” (2001). Nie dałbym się zwieść licznym oburzeniom fanów, którzy uznają, że bez Ricka Wakemana i Jona Andersona muzyka zespołu nie ma prawa bytu. Skoro miała w czasach „Dramy”, może mieć i teraz. Tym bardziej, że tamten skład różni się od obecnego jedynie osobą wokalisty, Davida Benoit. Za konsoletą znowu usiadł Trevor Horn, muzycy przygotowali rozbudowaną kompozycję i mogłoby się wydawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Owszem, jest, a „Fly From Here” to bardzo dobry album. Jest z nim tylko jeden mały problem. Niezbyt przypomina Yes… Owszem, Benoit to idealne połączenie głosów Andersona i Horna w młodszym opakowaniu. Owszem, Steve Howe jak zwykle czaruje finezyjnymi zagrywkami. Owszem, kompozycje sięgają do patentów sprawdzonych w przeszłości. Niestety, rozczarowuje skromne zaangażowanie Chrisa Squire’a, który udziela się jako kompozytor tylko w  trzech utworach, równie skromnie prezentując możliwości swojego parowego Rickenbackera. Rozczarowuje też produkcja Trevora Horna, miękka, bez właściwego wyrazu i krystalicznego, przykuwającego uwagę brzmienia. Uśmiech za to przynosi tytułowa suita, oparta o materiał z czasów „Dramy” („We Can Fly From Here”  wykonywano na koncertach promujących „Dramę”, utwór wykorzystał także projekt Downesa i Horna, The Buggles) i wzbogacona o ciekawe pasaże instrumentalne (w tym nieco kanciasty, choć nie pozbawiony uroku „Bumpy Ride” Howe’a). Szkoda, że wśród  pozostałych utworów niewiele dorównuje temu otwarciu. Interesująco wypadło „Into the Storm” oraz (znowu oparte o stare nagrania The Buggles) „Life on a Film Set”. Sąsiadują niestety z nijakimi „The Man You Always Wanted Me to Be” i kolejną akustyczną miniaturą Howe’a, „Solitaire”, która, choć piękna i urzekająca jak  zwykłe, niewiele się różni od dziesiątek innych. Do poziomu „Mood for a Day” daleko. Podobnie jak „Fly From Here” daleko do poziomu „Close to the Edge”, „Relayera” czy nawet „Dramy”. Warto jednak mierzyć siły na zamiary i w kontekście obecnej formy zespołu sam fakt, że jeszcze im się chce, jest godny pochwały. Dlatego nie będziemy kręcić zbytnio nosem – płyty słucha się doskonale. Mimo że z Yes nie ma to aż tak wiele wspólnego.
4/6
Michał Wilczyński