Zapraszamy także do obejrzenia zdjęć z koncertu
Na ten dzień wielu czekało z drżącym sercem. W trójkowym studiu koncertowym im. Agnieszki Osieckiej zabrzmiał legendarny „Cień wielkiej góry” Budki Suflera – tym razem nie utwór, lecz calusieńki album, nie wyłączając arcyambitnej suity „Szalony koń”. Swój fonograficzny debiut, który swego czasu sporo na rodzimym podwórku namieszał, grupa zdecydowała się odświeżyć po trzydziestu sześciu latach, wznawiając rzecz w opasłym pudełku. Upchnięto w nim oryginalne wydanie longplaya z 1975 r. oraz koncertowe wykonanie „Cienia…” zarejestrowanie w trakcie niedawnego występu formacji w koncertowym studiu Radia Lublin. Oba wcielenia płyty zaserwowano na kompakcie i winylu. Jak poradziła sobie Budka z własną legendą?
Przed wyjściem na scenę Tomasz Zeliszewski stwierdził, iż mimo upływu lat „Cień…” wciąż stanowi aktualną ofertę dla młodego pokolenia, ponieważ podobnych dzieł próżno dziś szukać. Wygląda na to, że jedynie połowa tego stwierdzenia jest prawdziwa. Polska scena progresywna (lub mówiąc nieco bardziej ogólnie: scena „ambitnego” rocka) ma się dzisiaj całkiem nieźle. Wie o tym każdy, kto tylko potrafi wyjrzeć poza obraz serwowany nam przez mainstreamowe media. Gdyby było tak, jak twierdzi Zeliszewski, znaczyłoby to, iż Budka Suflera nie zdołała własną twórczością wychować sobie godnych następców, a zatem poległa artystycznie i historycznie zarazem, bo jako twórca i inspirator. A przecież jest inaczej. Zarówno „Cień…”, jak i inne polskie pozycje z najwyższej półki wydane w owym czasie (by wymienić choćby czerwony album Niemena, „Stworzenia świata część drugą” Skaldów czy jakikolwiek longplay SBB), odcisnęły niezatarte piętno na dwóch już pokoleniach słuchaczy i artystów pielęgnujących w sobie etos „Szalonego konia”. Zresztą owa krótkowzroczność Budki wynika po części również z faktu, iż z „ambitnej” sceny dawno już zeszła. Ostatnia w pełni udana artystycznie produkcja zespołu to „Noc” (1995): niezwykle równy, dopracowany kompozycyjnie i tekstowo, a przy tym surowy i cudownie ciężki album (przynajmniej na tyle, na ile pozwolił sir Lipko). I o ile dwa następne, na wskroś przebojowe krążki kryją w sobie jeszcze wymierną wartość, o tyle od czasu zmian w składzie („zniknięcie” panów Radulego i Jureckiego) zespół zaczął staczać się po równi pochyłej. Jakość muzyki poszybowała w dół, zainteresowanie publiczności nowym materiałem okazało się na dłuższą metę nikłe, poziom koncertów obniżył się, a sprzedawany w kioskach i sklepach spożywczych tasiemiec –„Leksykon Budki Suflera” – miast umocnić prestiż lubelskiej formacji, co dwa tygodnie rozmieniał ją na drobne. I tak dalej, i tak dalej.
Jako wieloletni zwolennik Budki (dziś już zaledwie letni) z pewną dozą niepokoju przyjąłem pomysł wykonania „Cienia…” na nowo. To ironia losu sprawiła, że grupa zdecydowała się zagrać „Szalonego konia” dopiero teraz, podczas gdy powinna była to zrobić w połowie lat 90., kiedy: a) brzmiała najlepiej w całej swojej karierze; b) miała nieograniczone możliwości wykonawcze; c) promieniała autentyczną rockową charyzmą. Wątpiących odsyłam do krążka „Budka w Operze: Live from Sopot ‘94” oraz do nieco późniejszego DVD z katowickiego Spodka (1999), a więc do czasów, gdy zespół miał jeszcze pazur. Emocjonalne wykonanie „Z dalekich wypraw” z Sopotu daje najlepsze wyobrażenie o tym, jak mógłby zabrzmieć „Szalony koń” w tamtym składzie. Niestety, szansa przepadła bezpowrotnie.
Zaniepokoiło mnie także stwierdzenie, iż „Cień” AD 2011 będzie „zaaranżowany zgodnie z oryginałem”. Ta sztuczka oczywiście nie mogła się udać, a wszelkie próby takiej rekonstrukcji niechybnie trąciłyby sztucznością i czczym patosem. Szczęśliwie był to jedynie chwyt marketingowy, nic więcej. Budka najzwyczajniej w świecie nauczyła się grać swoje stare numery, ot co, lecz serwuje je po dzisiejszemu, z właściwą sobie manierą i wszelkimi niedoskonałościami obecnego składu. Tytułowy „Cień…” oraz „Jest taki samotny dom” zabrzmiały na trójkowej scenie niemal dokładnie tak, jak zespół prezentuje je współcześnie na koncertach – czyli w pełni przekonująco i bez wątpienia najlepiej z całego setu. Obie rockowe ikony muzycy mają od lat we krwi; zagraliby je bezbłędnie nawet po pijaku o czwartej nad ranem w Carnegie Hall. Szkoda, że nie można powiedzieć tego o pozostałych utworach zaprezentowanych tamtego wieczoru w studiu Trójki. Zresztą zapewnienia o wiernych aranżach same prowokowały do porównań z oryginalnymi wykonaniami – porównań, które nie miały prawa wyjść na korzyść współczesnej Budki.
Na przekór wszystkim „ochom” i „achom” oceniam radiowy koncert grupy jako lekkopółśredni. Jaka Budka, taki cień – chciałoby się rzec – choć wypada tu zaznaczyć, że zespół nie zaprezentował maksimum tego, na co go dzisiaj stać. Może zabrakło czasu na dostateczne zgranie? Zeliszewski nader sprawnie trzymał w ryzach sekcję, prowadząc kolegów pewną ręką przez calusieńki set. I choć momentami brakowało mu młodzieńczej fantazji sprzed czterech dekad („Część, której mogłoby nie być”), potwierdził swoją klasę wybornego bębniarza. Nie zachwycił natomiast Lipko – nie dość, że nie nagrał się wiele (w trudniejszych manualnie partiach pałeczkę przejmował Kominek), to jeszcze padł ofiarą nie najlepszego miksu, co szczególnie dobrze mogli usłyszeć fani przy radioodbiornikach (plumkanie elektrycznego piano w „Samotnym nocą” doprawdy bolało!). Żałuję, że Lipko nie powstrzymał się od ukochanych przez siebie syntezatorowych melizmatów à la lata 80. (choćby w „Cieniu…”), które z pierwotnym duchem albumu mają raczej niewiele wspólnego. Liczyłem na bardziej surowe, rockowe brzmienie.
Trochę skrewił też K. Cugowski, który niekoniecznie był w formie. Uśmiechał się i cały tryskał humorem, lecz „Lubię ten stary obraz” położył, a po gruncie „Szalonego konia” stąpał niepewnie. Momentami miałem wrażenie, że aż męczy się fizycznie, biorąc najniższe dźwięki, jakkolwiek nieprawdopodobne może się to wydawać. Może warto było rozważyć transpozycję niektórych fragmentów suity, by tym lepiej wyjść naprzeciw warunkom głosowym doświadczonego już wiekiem wokalisty? Robią tak przecież najwięksi herosi sceny, a rezygnacja z oryginalnej tonacji wcale nie musi oznaczać ujmy na honorze.
Z całego serca współczuję Piotrowi Kominkowi, który musiał wejść w buty samego Marka Stefankiewicza. Nie było to zadanie łatwe, bo przecież organowe i syntezatorowe sola na „Cieniu…” należą do najbardziej widowiskowych w historii polskiego rocka. Dobrze, że wiceklawiszowiec Budki nie próbował się z nimi ścigać, co zaliczam mu na duży plus. Postawił na własne, mieszczące się w granicach osobistych możliwości rozwiązania, czasem udane (galopujące syntetyczne solo w „Lubię ten stary obraz” zastąpiło hammondowy pierwowzór nawet zgrabnie), częściej jednak blednące na tle oryginałów („Fioletowy motyw”) i mniej pomysłowe. Zabolał mnie natomiast instrumentalny wstęp do „Karnawału…”. W oryginale dźwięki grane są na moogu z fantastycznym legato, Kominek zaś rozszczepił je iście po barbarzyńsku. Przepełnił tym samym czarę goryczy, do której chwilę wcześniej był uprzejmy nalać Łukasz Pilch, przelatując przez karkołomny gitarowy wstęp niby po zabłoconym gumnie. Andrzej Ziółkowski wykonywał w tym czasie potrójne tulupy w swoim grobie.
Podsumowując: duże, przyprawione sentymentalizmem emocje przy średniej klasy muzycznym spektaklu. Naprawdę trudno było się zdecydować, czy słuchać Budki sercem, czy też uszami (którym w końcu bliżej do rozumu). Mimo wszystko gratuluję zespołowi niebywałej odwagi, jaką wykazał, doprowadzając ów projekt do końca. „Cień wielkiej góry”, choć pierwszy, był i pozostanie już na zawsze najwybitniejszym dziełem grupy, a równocześnie – jej przekleństwem. Budka planuje rewitalizację kolejnych pozycji ze swej dyskografii i dobra wiadomość jest taka, że teraz będzie już tylko łatwiej.
Andrzej Janda