…czyli winylowych wznowień Iron Maiden część pierwsza
Najbardziej elektryzujący metalowy debiut lat 80. i wydany rok później „Killers” – duchowy prequel swego poprzednika, choć pod względem rzemiosła i brzmienia niemal bijący go na głowę – te dwa wyborne kąski rozpoczynają serię wyjątkowych wznowień Iron Maiden na winylowych krążkach. Będzie ich aż osiem.
To był debiut pełną gębą. Gdy w sylwestra 1978 r. Steve Harris zarejestrował z kolegami legendarną już dziś taśmę demo, na której znalazły się m.in. pierwotne wersje „Iron Maiden”, „Prowler” i „Invasion” (kompozycje miały wkrótce trafić na debiutancką, niskonakładową EP-kę „The Soundhouse Tapes”), nikt nie miał wątpliwości, że panowie z Iron Maiden – bardziej niż jakakolwiek inna formacja nowej fali brytyjskiego metalu – są predestynowani do sukcesu. Istniejąca od 1975 roku grupa, borykająca się w początkowym okresie działalności z licznymi zawirowaniami natury personalnej i artystycznej (m.in. zarzucone próby włączenia do instrumentarium brzmienia klawiszy), jest wczesnym dzieckiem ery post-punkowej i post-progresywnej zarazem. Co prawda sam lider niejednokrotnie podkreślał, jak szczerze i prawdziwie gardził w owym czasie punkową ascetycznością formy i treści, niemniej kierowana przezeń lokomotywa wskrzesiła najlepsze tradycje ciężkiego grania wzbogacając je właśnie o to, co cenne zarówno w punku, jak i w estetyce progresywnej. Tę ostatnią słychać najlepiej w wielowątkowym i stosunkowo długim jak na ówczesne metalowe normy „Phantom of the Opera” z debiutanckiego longplaya – kompozycji balansującej z niewymuszoną lekkością między zróżnicowaną rytmiką i równie zmienną nastrojowością, a przy tym niewychodzącej nawet na milimetr poza bezpieczny hardrockowy paradygmat. Zresztą cała ta mistyczna mgiełka otaczająca Iron Maiden, wyjątkowo spójna symbolika grupy (także wizualna, związana z postacią Eddie’ego), czy ochocze sięganie po mroczne motywy z literatury światowej (Poe, Coleridge) i żywoty wielkich postaci (Aleksander Wielki, Dżyngis Chan) – wszystko to znacznie więcej ma wspólnego z szeroko pojętą tradycją progresywną, niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Danie posypano jednak obficie grubo mielonym pieprzem, który (na szczęście) nie zgrzyta nazbyt między zębami.
I’m running wild, I’m running free
Debiutancki album Iron Maiden (1980) stanowił naturalne ukoronowanie dotychczasowych osiągnięć formacji, której popularność utorowała drogę prestiżowemu kontraktowi z EMI. Krążek uznaje się dziś niemal jednogłośnie za kamień milowy w historii rocka. I choć złożona z perfekcjonistów grupa miała poważne zastrzeżenia do poczynań producenta Willa Malone’a, a co za tym idzie – do uzyskanego przezeń brzmienia, „Iron Maiden” pozostaje żelazną pozycją w dyskografii Brytyjczyków. To jedyna płyta długogrająca nagrana z Dennisem Strattonem – drugim gitarzystą grupy, którego już niebawem miał zastąpić Adrian Smith. Brudna, lecz przez to jakże autentyczna, zaskakuje wyjątkowo urodziwymi przebłyskami liryzmu („Remember Tomorrow”, „Strange World”) i zdradza inklinacje lidera do wirtuozerskich popisów instrumentalnych. Pierwotny zamysł był taki, żeby napisać do tego słowa – mówi Steve Harris o szaleńczej „Transylvanii”, którą skomponował jeszcze w czasie, gdy związany był z formacją Smiler. Miałem nawet gotową linię wokalną. Gdy jednak zagraliśmy ów numer [po raz pierwszy], zabrzmiał na tyle dobrze jako rzecz instrumentalna, że nie zawracaliśmy już sobie głowy pisaniem tekstu! Przy okazji najnowszej winylowej reedycji debiutancki krążek Iron Maiden wraca do nas w swojej oryginalnej formie: tłoczony na bazie taśm-matek, z oryginalną okładką (przy okazji wydanego w 1998 r. remastera projekt graficzny uległ modyfikacji) i w pierwotnym kształcie, a więc bez singlowego „Sanctuary”, który pojawił się na amerykańskiej wersji albumu i późniejszych wznowieniach kompaktowych. Słynna ilustracja z okładki „Sanctuary”, na której Eddie pochyla się nad ciałem Margaret Thatcher, zdobi jednak jedną ze stron pięknie tłoczonego picture disc. Po drugiej stronie – sugestywny obraz z obwoluty „Running Free”.
I’ve messed around with mystic things and magic for too long
„Killers” to powitanie w szeregach grupy Adriana Smitha (dobrego przyjaciela Dave’a Murraya z czasów nastoletnich) oraz producenta Martina Bircha. To także ostatni krążek nagrany z Paulem Di’Anno. Harris przypieczętowuje tą płytą swoje twórcze przywództwo, pisząc niemal cały materiał w pojedynkę. I choć większość kompozycji pochodzi jeszcze sprzed debiutanckiego albumu formacji, jedynie „Wrathchild” doczekała się uprzedniej rejestracji w studiu (rok wcześniej pojawiła się w na pierwszej części kompilacji „Metal for Muthas” – u boku „Sanctuary”). „Killers” okazał się gwoździem do trumny wszystkich niedowiarków i uczynił z Żelaznej Dziewicy gwiazdę światowego formatu. To właśnie wtedy muzycy po raz pierwszy zagrali jako atrakcja wieczoru w słynnej Hammersmith Odeon i wyruszyli na pierwsze w karierze tournée za ocean oraz do odległej Japonii. Trudny egzamin, jakim dla każdego artysty okazuje się realizacja drugiego albumu, zdali koncertowo. Do sukcesu longplaya w dużej mierze przyczyniło się pełniejsze, czystsze i namacalnie cieplejsze brzmienie, nieodbierające jednakże muzyce niczego z jej naturalnej drapieżności. Rozmach kompozycji sprawił, że coraz świadomiej zaczęły podążać w kierunku, gdzie progresja spotyka się graniem bardzo heavy. Wystarczy wsłuchać się w otwierającą całość gitarową minisymfonię „The Ides of March”, przywołującą na myśl mroczne dokonania Queen z czarnego albumu, czy rozbudowany formalnie „Prodigal Son”, aby dostrzec drzemiące w krążku pokłady muzycznej wyobraźni. Równie porywająco wypada „Gengis Khan”, drugi instrumentalny utwór na płycie i zarazem jeden z najciekawszych rytmicznych eksperymentów w dorobku zespołu: Gwałtowna zmiana w drugiej części utworu skołowała nawet naszego producenta – wspomina Harris. To był zakręt o dziewięćdziesiąt stopni, bardzo lubimy tego typu niespodzianki. To kolejny z naszych numerów, na który mogliśmy nałożyć linię wokalną, ale brzmiał wystarczająco dobrze jako utwór instrumentalny. Wokal wprowadziłby tylko niepotrzebny zamęt. Pisząc go, chciałem oddać nastrój towarzyszący armii Dżyngis Chana podczas marszu na pole bitwy. Tak oto dżentelmeni z Iron Maiden wyszli zwycięsko z pierwszej wielkiej batalii, jednakże w muzyczne szranki przyjdzie im stawać jeszcze nieraz.
Łukasz Hernik
ciąg dalszy nastąpi