• • • •
Edel (2011)
Mimo zaawansowanego już wieku, panowie w dalszym ciągu potrafią przyłoić aż miło. Forma McCafferty’ego może być zresztą tematem poradnika Jak przetrwać czterdzieści lat rock’n’rollowego żywota i nie stracić głosu. Szkoci muszą być w pełni świadomi swoich obecnych możliwości, skoro nie kazali czekać dziesięciu lat (tyle dzieliło „Boogaloo” od „The Newz”), wydając nową płytę już trzy lata po ukazaniu się poprzedniczki. Jak na zespół z takim stażem – to naprawdę niezłe tempo. O dobrym samopoczuciu muzyków może świadczyć też tytuł nowego wydawnictwa. Czyżby mało dyskretne nawiązanie do innego psiego albumu i czasów, kiedy Nazareth był kopalnią rockowych riffów i pomysłów na miarę Led Zeppelin czy Deep Purple? Były takie czasy… Jakie są te duże, stare psiska? Wciąż całkiem głośne i zadziorne, o czym bez ogródek przekonuje otwierający album „Big Dog’s Gonna Howl”. Niespieszne tempo, ciężki riff i rozdzierający wrzask McCafferty’ego. Do tego świetne, przestrzenne brzmienie i współczesna produkcja – wszystko to sprawia, że o Nazareth nie sposób pomyśleć jak o relikcie przeszłości. Część nowego materiału to najwyższa, hardrockowa jakość („Claimed”, „Watch Your Back” czy „Sleeptalker”). Niestety, „Big Dogz” potwierdza również tezę, że wybitnymi kompozytorami nigdy panowie z Nazareth nie byli. Znalazło się na płycie kilka średnich i zupełnie niepotrzebnych utworów. O ile przesadnie przebojowe „Radio” jeszcze brzmi dość sympatycznie, to „Lifeboat” czy „The Toast” skutecznie równają w dół i obniżają ocenę płyty. Nikt jednak nie oczekuje, że „Big Dogz” okaże się płytą na miarę legendarnego „Hair of the Dog”. Od tamtych czasów dzieli nas otchłań. Gdyby jednak wszyscy weterani nagrywali płyty na miarę tego, co prezentuje Nazareth – mielibyśmy wokół mnóstwo dobrej muzyki.
Robert Siemiński