
Niektórych może z pewnością dziwić obecność Pearl Jam na naszych łamach. Z dzisiejszej perspektywy to jednak już klasyka rocka, wobec której nie można pozostać obojętnym. Oprócz solidnej dawki przebojowych, mocnych numerów muzycy z Seattle uciekali czasami w intrygujące eksperymenty. Warto o nich przypomnieć, świętując 20 lat zespołu i związaną z tym kampanię „Pearl Jam Twenty”, która obejmuje film w reżyserii Camerona Crowe’a i dwupłytowy album, który doskonale współgra z filmem.
Gdy zaczynali na początku lat 90., byli jedną z największych gwiazd nurtu grunge. Mieli jednak wielką przewagę nad kolegami z Nirvany czy Soundgarden – przetrwali o wiele dłużej, szukając własnej, autorskiej drogi rozwoju. Często była to wędrówka na przekór zasadom, jakimi rządzi się muzyczny biznes. Wystarczy wspomnieć o bojkocie sieci Ticketmaster czy masowym wydawaniu oficjalnych bootlegów z trasy w 2000 r.
Warto też przypomnieć sobie, że „Vitalogy”, trzecia płyta w dorobku zespołu, ukazała się w listopadzie 1994 roku jako winyl – a dopiero dwa tygodnie później w wersji CD. Płyta zyskała doskonałą oprawę graficzną, opartą na książce o medycynie, pochodzącej z początku XX wieku. Kolorowe ryciny mieszały się z tekstami utworów, tworząc niepowtarzalny klimat i tło pod odbiór albumu – równie nietypowego i niecodziennego. Okazało się bowiem, że Pearl Jam to nie tylko mocne, melodyjne piosenki. To również hipnotyzująca, psychodeliczna „Aye Davanita”, chaotyczne „Bugs” z dominującym brzmienie akordeonem (przypomina niektóre dokonania Captaina Beefhearta) czy wieńczące całość „Hey Foxymophandlemama, That’s Me”, złożone z przesterów, sekcji rytmicznej i rozmów osób ze szpitala psychiatrycznego – można ten utwór traktować jako odpowiedź Pearl Jam na „Revolution 9” The Beatles.
„Pearl Jam Twenty” skupia się jednak przede wszystkim na piosenkowym wizerunku zespołu. Na charyzmie Eddie’ego Veddera i tym, jak zespół wciąż się rozwija. Podobnie rzecz się ma z dwupłytowym soundtrackiem, który na pierwszej płycie prezentuje utwory wykorzystanie w filmie (jest m.in. „Alive”, ale brak choćby „Jeremy”), a na drugim przeróżne rarytasy – nagrania demo, wersje instrumentalne, rzadkie wykonania live. To nie tylko dobre (choć niekompletne) wprowadzenie do twórczości, ale i fascynujący wgląd w… charakter zespołu. Bowiem to, że Pearl Jam ma swój charakter, nie podlega dyskusji.
Andrzej Janda
Recenzje kompilacji i DVD znajdziecie w grudniowym Lizardzie