Oto pierwszy z trzech nagrodzonych tekstów w naszym konkursie o „zespole jednej płyty”. Dziękujemy za zainteresowanie, wiele ciekawych tekstów i mamy nadzieję, że o wielu opisywanych przez Was zespołach przeczytacie niebawem na łamach Lizarda!

BAKERLOO
Bakerloo (1969)
Jeden zespół, jedna wybitna płyta. Wybór nie jest łatwy. Pójdźmy jednak po linii dotychczasowych artykułów. Aardvark? Andromeda? Andwellas Dream? Arcadium? Arzachel? Ashkan? By poprzestać tylko na kilku propozycjach rozpoczynających się na pierwszą literę alfabetu. Przejdźmy do litery B. B jak blues. B jak Bakerloo.
Jedna wybitna płyta w dorobku. Jeden singel. Niewielka spuścizna, ale bez wątpienia „Bakerloo” wydany przez wytwórnię Harvest w grudniu 1969 roku należy do pierwszej ligi brytyjskiego blues-rocka i śmiało można go stawiać obok klasycznych płyt Johna Mayalla, Cream czy Led Zeppelin. Zespół oczywiście nie serwował unikalnej i absolutnie wizjonerskiej mieszanki. W tej stylistyce już w połowie lat sześćdziesiątych XX wieku było o to trudno. Nie o oryginalność tu jednak chodzi – choć tej nie można odmówić choćby doskonałemu gitarzyście, Dave’owi Clempsonowi. Ten album to przede wszystkim ekspresja oraz dynamika, na którą składa się wiele elementów. Stylowa praca gitarzysty wsparta jest doskonałą sekcją rytmiczną. Terry Poole (bas) i Keith Baker (perkusja) fundują mocną podstawę, ale są na tyle doświadczonymi muzykami, że ich gra daleka jest od prostych schematów. Improwizacja nie jest obca żadnemu z muzyków. Zsumowanie tych trzech osobowości dało doskonałe efekty.
Zgrani instrumentaliści to jedno, drugie to dobre kompozycje. I na tym polu formacji również nie można nic zarzucić. Kolejną kwestią jest stylistyka. Wspomniany już blues-rock nadaje ton całej płycie. Jest on zawiesiną, do której dodawane są najróżniejsze elementy decydujące o charakterze poszczególnych utworów. „Big Bear Ffolly” to kawał solidnego rock’n’rollowego boogie, które mogłoby się znaleźć w repertuarze Ten Years After. Drugi tytuł brzmi znajomo: „Bring It On Home” Willie’ego Dixona. Tak, ten sam, ale jakże inny niż na „Led Zeppelin II”. Blisko stąd do twórczości Johna Mayalla. Duch ojca białego bluesa wróci jeszcze na moment w początkowych i końcowych fragmentach „Last Blues” i „This Worried Feelings”. W tej pierwszej kompozycji można również wyczuć silne opary psychodelii. „Drivin Bachwards” jest zakrętem w kierunku zainteresowań klasycznych. Ta parafraza tematów zaczerpniętych z dorobku Jana Sebastiana Bacha dzięki wzbogaceniu instrumentarium o trąbkę zamiast barokowego przepychu zyskała jazzową wręcz lekkość. „Gang Bang” uderza mocnym hardrockowym riffem, by po chwili przeobrazić się w fascynującą improwizowaną galopadę zwieńczoną klasyczną, perkusyjną solówką. Ostatni na płycie jest monumentalny, prawie piętnastominutowy „Son Of Moonshine”. To tutaj wszystkie inspiracje spajają się w jedność. Bluesowa żarliwość, hardrockowa moc i jazzowe zapędy improwizatorskie ukazują Bakerloo jako jeden z bardziej fascynujących zespołów tamtych lat.
Bakerloo, występujące najpierw jako Bakerloo Blues Line, nie miało szczęścia. Nie pomógł manager Jim Simpson, który opiekował się w tym czasie również formacją Earth, przemianowaną później na Black Sabbath. Po skróceniu nazwy i nagraniu materiału na pierwszą płytę Poole i Baker opuścili zespół by założyć May Blitz. Na ich miejsce Clempson zatrudnił Dave’a Pegga i Cozy’ego Powella, ale wkrótce sam otrzymuje angaż do Colosseum. Mimo takich zawirowań zespół utrzymuje się przy życiu i po kolejnych zmianach wykluwa się z niego… inna formacja „jednej płyty”: Hannibal.
Bartosz Leśniewski