Prezentujemy kolejny z nagrodzonych tekstów w naszym konkursie. Trochę przewrotny, bo zespół Blackfeather nie nagrał tylko jednej płyty, ale pozostałe dwie przygotowano w zupełnie innym składzie i można mówić o dwóch zupełnie różnych projektach… Zapraszamy do lektury – mamy nadzieję, że zachęci Was do posłuchania tej australijskiej formacji.

Blackfeather
At The Mountains Of Madness (1971)
Gdzieś w tle rozlegają się delikatne dźwięki gitary, stanowiące tło dla historii opowiadanej przez Neala Johnsa. Mówi on o swej wędrówce. Nie zdradza jednak dokąd zmierza i jaki jest cel tej podróży. Na skraju lasu spotyka tajemniczego starca. Przyjmuje od niego jabłko, po zjedzeniu którego zapada w sen, będący bramą wiodącą do tytułowych „Gór Szaleństwa”. W tym momencie klimat utworu zmienia się całkowicie. Błogi spokój znika bez śladu, a sielankę zastępuje horror. Melodia nagle się urywa. Pojawiają się niepokojące akordy gitary elektrycznej, Mike McCormack wybija zawrotny rytm na perkusji, a pogodny do tej pory głos narratora, przeradza się w elektronicznie zniekształcony śpiew, który w połączeniu z upiornymi chórkami, skandującymi w nieskończoność słowo „madness”, wprowadza słuchacza w krainę, gdzie narkotyczne wizje mieszają się z sennymi koszmarami, a rzeczywistość zatraca swe kontury… Tak rozpoczyna się ta płyta. A potem? Potem jest jeszcze lepiej!
Historia rocka zna dziesiątki zespołów, które pojawiły się na światowej scenie muzycznej, zwiastując swym graniem początek nowej ery, lecz nie potrafiły udźwignąć ciężaru genialnego debiutu i albo się rozpadały, albo bezskutecznie próbowały powtórzyć pierwotny sukces. Można by długo wymieniać: Arzachel, T2, Refugee, Indian Summer, czy choćby właśnie Blackfeather. Do dziś pozostają zespołami jednej płyty. Wprawdzie omawiana przez mnie grupa nie zawiesiła działalności po albumie „At The Mountains Of Madness”, ale tyle razy zmieniała skład, że ciężko w jej przypadku mówić o jakiejkolwiek kontynuacji, czy ciągłości muzycznych poszukiwań.
W roku 1971 czterech młodych Australijczyków nagrało płytę, która na stałe zapisała się w muzycznych annałach, stając się inspiracją dla przyszłych pokoleń, a zarazem łakomym kąskiem, poszukiwanym przez fanów starego rocka. W swej muzyce zawarli wszystko to, co kochamy w nim najbardziej. Nie brak tu ostrego, rockowego grania przyprawionego bluesowym sosem a la Led Zeppelin, psychodelicznych dźwięków rodem z wczesnego Pink Floyd, czy folkowych wtrąceń przywodzących na myśl albumy Curved Air. Wszystkie te elementy podane są w doskonałych proporcjach i zagrane z maestrią w niczym nie zdradzającą młodego wieku muzyków.
Na krążku znajduje się sześć utworów – o pierwszym była mowa na samym początku. Po nim następuje znacznie spokojniejsze „On This Day That I Die”, choć i tu nie brak wyrafinowanego dramatyzmu, szczególnie w końcowej części, gdzie na pierwszy plan wysuwa się emocjonalna wokaliza Johnsa i gitarowe solo Johna Robinsona. Kolejny utwór należy zaliczyć do najpiękniejszych fragmentów tego albumu. Mam tu na myśli „Seasons Of Change Part1”, z nieprzeciętnej urody folkową melodią i zapadającymi na długo w pamięć partiami gitary akustycznej i fletu, na którym gościnnie zagrał… sam Bon Scott! Nie są to bynajmniej jedyne atuty tej piosenki, a raczej pieśni, bowiem i Johns dał z siebie wszystko, śpiewając z takim uczuciem, jakby była to ostatnia rzecz, którą ma w życiu zrobić. Jego z lekka „brudnawy” głos emanuje wręcz pierwotną siłą i kipi namiętnościami, co doskonale współgra z rozszalałą sekcją smyczkową, pojawiającą się w refrenach. Rewelacyjny, wręcz sztandarowy przykład ni to ballady, ni to rockowego hymnu, gdzie patos miesza się z melancholią – klasa sama w sobie! Następny w kolejności „Mangos Theme Part 2” pozwala sądzić, że członkom grupy Blackfeather nie obce były również klasyczne inspiracje. Ta rozbudowana instrumentalna kompozycja z powtarzającym się motywem i rosnącym tempem – niczym „Bolero” – ukazuje w pełnej krasie ich kunszt. Na szczególną uwagę zasługuje pojedynek gitary i skrzypiec na tle nieprawdopodobnego rytmu narzucanego im przez perkusję. Chciałoby się zobaczyć koncertowe wykonanie tego utworu, bo trudno uwierzyć, że można grać w tak zawrotnym tempie! Genialne, ociekające energią dźwięki, przypominające nam o czasach kiedy gitara była narzędziem, dzięki któremu muzyk mógł wyrwać duszę z siebie i słuchaczy!
Drugą stronę winylowego wydania otwiera kompozycja „Long Legged Lovely”. Z całą pewnością usatysfakcjonowałaby ona fanów hardrockowego grania z korzeniami sięgającymi bluesa, bowiem taki jest jej początek i koniec. W środku utworu następuje jednak zmiana nastroju, sygnalizowana przez rozwijającą się wokalizę Johnsa. Płytę zamyka trzynastominutowa suita o intrygującym tytule „The Rat”. W niej muzycy Bleackfeather całkowicie dali upust swej pasji twórczej, tworząc złożoną, wieloczęściową formę, gdzie blues przeplata się z hard rockiem i psychodelią, czy wręcz eksperymentami z możliwościami sprzętu nagraniowego, a żadne ramy formalne nie ograniczają ich poszukiwań. Koniec lat 60-tych, jak i następne dziesięciolecie obfitowały w tego rodzaju utwory. Wiele z nich zyskało zasłużoną sławę i do dziś inspiruje nowo powstające zespoły, lecz jeszcze więcej poszło w zapomnienie.
Mam nadzieję, że podobny los nigdy nie spotka genialnego albumu „At The Mountains Of Madness” australijskiej grupy Blackfeather – z jego fascynującym finałem na czele!
Andrzej Gwoździk