„Słuchaj, mógłbyś mi potrzymać saksofon?”. Charlesa Gayle’a właściciele klubu Pardon, To Tu opisywali jako geniusza saksofonu, a w krótkim opisie jego życiorysu mocno podkreślili, że przez długie lata żył jako bezdomny. Myślałem, że to coś na wyrost, niepotrzebna kreacja muzyka, aby podkreślić jego wyjątkowość i odróżnić od grona innych, wybitnych free-jazzowych saksofonistów. Oczywiście się myliłem. Najpierw Gayle rozbroił mnie prozaicznym pytaniem, które zapisałem powyżej, bo wchodził na scenę, gdzieś od boku, jakby niespecjalnie chciał zwracać na siebie uwagę. Później dostrzegłem całą jego sylwetkę – wysokiego, chudego mężczyzny w bardzo znoszonym, ciemnym ubraniu. Do tego okulary, które wyglądały jak parę drutów, pretekst do utrzymania szkiełek na nosie. Oto postać prawdziwego artysty – skromnego, robiącego wrażenie oderwanego od przyziemnych spraw, niczym pielgrzym z wiersza Norwida (dobrze znanego fanom polskiego rocka z „Aerolitu” Czesława Niemena).
Wrażenie te zostały bardzo szybko potwierdzone free-jazzowym atakiem, jaki zespół przypuścił na publikę. Sam Gayle reprezentował starą szkołę free (jeśli można w ogóle tak powiedzieć), jego brzmienie bardziej przypominało grę mistrzów z lat ’60 i ’70, niż nowoczesny, post-zornowski noise. Z jednej strony czysta ekspresja, z drugiej ścisłe trzymanie się jazzowych ram. Trochę jak u Coltrane’a. Najbliższym kompanem Gayle’a wydawał się młody, polski kontrabasista – Ksawery Wójcicki. Co prawda przy saksofonowo-perkusyjnym łomocie nie dalo się idealnie wsłuchać w grę jako akustycznego instrumentu, ale i tak czuć było niesamowitę energię z jego strony, intrygujące i niebanalne zgranie z liderem. Trio dopełnił Klaus Kugel, jedna z czołowych postaci europejskiej perkusji jazzowej. Tu jednak odczucia nie są aż tak równe, jak w przypadku pozostałych dwóch muzyków. Chociaż jego gra była nieprzerwanym potokiem wspaniele nieprzewidywalnych, perkusyjnych dźwięków, momentami wydawało sie, że jest to zbyt intensywne, jak na, bądź co bądź, stonowaną w swojej freejazzowości grę lidera, momentami przez perkusję lekko zagłuszanego.
Ponad godzinna orgia dźwięków stała się doznaniem na poziomie duchowym, które dopełnił sam Gayle, który po otrzymaniu wyjątkowo długiej (jak na tego typu koncerty) burzy braw, pozostał chwilę między publicznością i scenę wygłaszając krótkie, szczere i emocjonalne przemówienie, przypominające, że ważna jest dla niego sama muzyka i nasza obecność. Cóż, gdy zjawi się ponownie w Polsce – warto go posłuchać nawet, jeśli stylistyka free nie jest nam po drodze. Na żywo jest to niepowtarzalne doświadczenie.