The Doors – A Collection (6 CD)

The Doors - A Collection (2011)

The Doors - A Collection (2011)

• • • • •
Rhino 2011 (dystrybucja Warner)

Szmal wyciągać można na różne sposoby i każdy jest dobry. Od niepamiętnych już czasów, z uporem godnym lepszej sprawy wytwórnie zalewają nas coraz to bardziej wymyślnymi wznowieniami klasycznych albumów. Nakręcany przez marketingowców kolekcjonerski snobizm mimo kryzysu ma się nadzwyczaj dobrze. W „wypasionych” reedycjach obok dodatkowej muzyki coraz częściej znajdujemy także „bonusy”, które poważnemu odbiorcy potrzebne są jak świni siodło (vide gustowny szalik oraz marmurki, które obok tuzina innych gadżetów dołączane będą do zbliżającej się edycji immersion floydowskiej „Ciemniej strony księżyca”). Ale na rynku dostrzec można też tendencję zgoła przeciwną. Tanie, ograniczone do edytorskiego minimum pudełka zawierające od kilku do kilkunastu kompletnych albumów jednego wykonawcy, zrobiły w ciągu ostatniej dekady prawdziwą furorę.

Do grona „tanich drani” dołączył właśnie poręczny pakiecik ze studyjnymi dokonaniami grupy The Doors, w którym znalazły się wszystkie albumy formacji nagrane z Morrisonem ‒ począwszy od elektryzującego debiutu (1967), godzącego w samo serce zniewieściałej estetyki sunshine popu, skończywszy zaś na bluesrockowej „L.A. Woman” (1971). Mimo okrojonej formy boks robi wrażenie ‒ przygotowano go skromnie acz z klasą, dbając o stronę edytorską (elegancki booklet, staranne repliki okładek). Do pudełka trafiły znakomite (re)miksy albumów przygotowane kilka lat temu przez Bruce’a Botnicka na potrzeby wznowień z serii „40th Anniversary”. Botnick siedział za konsoletą w trakcie realizacji wszystkich dzieł grupy, dlatego jak nikt inny nadawał się do tej roboty. Nie ominęła go jednakże krytyka purystów zgrzytających zębami na wprowadzone zmiany ‒ wiele utworów na różne sposoby „poprawiono”, wzbogacono o zarejestrowane choć z różnych powodów niewykorzystane sekwencje, których próżno szukać na oryginalnych krążkach. Diabelskie sztuczki odbyły się jednak przy pełnej aprobacie muzyków. W pudełku brak dodatkowych nagrań, które pojawiły się na wspomnianych wznowieniach z 2007 r., lecz za tak niewielkie pieniądze nie sposób wymagać więcej. Świetna rzecz dla tych miłośników ambitnego brzmienia, którzy do nieokrzesanych Doorsów nigdy przekonać się nie mogli ‒ jest szansa, że teraz za jednym zamachem i bez zbytnich wyrzeczeń łykną całość, do tego brzmiącą lepiej niż kiedykolwiek. Może po latach zrewidują swą ocenę? Wielka szkoda, że w kremowym etui zabrakło dwóch ostatnich pozycji w dorobku zespołu, „Other Voices” i „Full Circle”. Wtedy boks mógłby się nazywać „The Complete Studio Albums”. A tak tylko pięć kuleczek.

Łukasz Hernik